wtorek, 7 sierpnia 2012

Przypadkiem


   Wysiadła z pociągu i spojrzała ze złością na wagony; zostawiła w nich swoje dawne kłopoty. Wróci do nich za parę dni. Musi, bo... Właściwie nie ma powodu, po prostu wie, że musi wrócić, ale nie teraz.
   Nie wiedziała, gdzie mieszka Marek, miała tylko jego numer telefonu. Poprawiła torbę na ramieniu i ponownie włożyła słuchawki do uszu, nastawiając muzykę na maksymalny stopień głośności. Rozejrzała się po peronie i ruszyła przed siebie, w coś, czego jeszcze nie zna.
 "O mnie się nie martw, mama, o mnie się nie martw.
 Możesz się modlić za mnie, bo o resztę znów nie dbam."*
   Patrzyła na ludzi, którzy mijali ją w pośpiechu; nijaka fryzura, nijakie ubrania, nijaki wyraz twarzy, osoby ze sztuczną duszą, kierowały się wszędzie, rozpowszechniając zły humor. Można by rzec, że obojętność, która wlała się na twarz Weroniki potrafiła wyrazić więcej uczuć niż udawane skupienie tych przechodni. Zachowywali się tak, bo nie chcieli zauważać bezdomnych osób, których dziewczyna mimo wszystko żałowała. Przecież nie zawsze to była ich wina, że zostali z niczym, że zaczęli włóczyć się po mieście, wprowadzając się w coraz gorsze zakamarki czekającego ich życia. Weronika nie potrafiła patrzeć na to z totalną znieczulicą, mimo maski obojętności, czuła, że TO będzie ją prześladować i kruszyć od środka.
   Przyspieszając kroku, przestała oglądać się za siebie i wbiła wzrok w wyjście z dworca. Dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, że popełniła błąd; jest w obcym mieście, w nocy, bez jakiejkolwiek orientacji w terenie. Wiatr, tak cholernie przyjemny, ciągnął w jej stronę burzowe chmury. W jednej chwili wiedziała, że zrobiła po prostu źle, wychodząc z domu bez uszykowanego planu na "przyszłość" - totalnie nieodpowiedzialne zachowanie w jej wykonaniu. Pierwszy błysk i pierwszy pomruk, silniejszy powiew wiatru i wszędobylskie liście, gwałtownie zmieniające kierunek lotu; gdyby była w domu, czułaby w pewnym sensie ulgę i odprężenie, a teraz to nie była jej bajka, nie w tym mieście.
   Cmoknęła cicho ze zniecierpliwieniem i wyjęła komórkę z kieszeni. Ostre światło z wyświetlacza zraniło jej oczy, ale dało minimalne poczucie bezpieczeństwa; nie jest sama. Jest samotna, ale nie sama. Napisać esemesa? Przecież to nic nie da, on i tak nie odpisze, a zadzwonić nie wypada, mówili sobie już sztuczne "dobranoc" dwie godziny temu, mógł już dawno spać, jutro jest normalny dzień, obydwoje powinni znaleźć się w swoich szkołach, przed ósmą rano. Co ona, do jasnej cholery, robi?
 - To nie wypada - mruknęła sama do siebie, wyciągając słuchawki z uszu i wchodząc w kontakty telefoniczne.
   Zatrzymała się na Marku i spojrzała na numer. Jak bardzo chciałaby nie mieć w sobie pohamowań, mogłaby wtedy być odważniejszą dziewczyną, teraz nie stałaby tutaj, przed dworcem, jak jakaś idiotka, tylko siedziała u Marka i patrzyła przez okno na pierwsze krople deszczu zapowiadające burzę. Albo gdyby miała na tyle rozsądku, siedziałaby u siebie w domu, najpewniej już śpiąc, bo jutro trzeba wcześnie wstać.
 - Użytkownik tego numeru znajduje się poza za...
 - Zamknij się - warknęła ze strachem i rozłączyła się.
   Znalazła się w ciemnym zaułku. Właściwie może pójść do hotelu na tę jedną noc, może wrócić do domu, bo przecież za...
   Wróciła na dworzec i z sercem w gardle zaczęła przeglądać tablicę odjazdów pociągów. Szlag by to, odjechał przed paroma minutami. Kto jest na tyle mądry, by przy przyjeździe jednego pociągu, tak wcześnie wypuścić w drogę powrotną inny?
   Poczuła wibracje komórki, którą trzymała w lekko spoconej dłoni. Jak zwykle zignorowała to z początku; esemes może poczekać. Jednak kiedy wibracje nie ustąpiły, ale nasiliły się, spojrzała na wyświetlacz i z bijącym sercem odebrała połączenie.
 - Tak...?
 - Dzwoniłaś - usłyszała obcy głos.
   Obcy, bo nie rozmawiali ze sobą, jeszcze nie mieli okazji, To głupie, to dziwne, to... nienormalne, ale dzisiejsze realia nie wymagają pewnych dawno przyjętych norm. Nie rozmawiali ze sobą, jeżeli nie licząc tych z komunikatora gadu-gadu.
 - Ja... - chyba wolała te tekstowe rozmowy. Nie miałaby wtedy po drugiej stronie ciszy przerywanej oddechami i mogła zastanowić się nad odpowiedzią - często wyprutą z emocji. - Marek...
 - Tak?
 - Jestem w Katowicach. Nie wiem, co zrobić - cholerne półsłówka i chęć skrócenia informacji wkradły się w jej tok myślenia.
 - Czekaj, przyjadę po c...
 - Nie! - przerwała mu. - Nie przyjeżdżaj. Powiedz, gdzie mam...
 - Nie - teraz to on jej przerwał. - Wyślę ojca, mów gdzie jesteś.
   Westchnęła cicho. Źle zrobiła, ale nie odwróci już swojej decyzji.
 - Dworzec, główne wejście.
***
   Niezręczna cisza z przyjemnością pływała w aucie. Owijała się wokół szyi dziewczyny, która oparła głowę o zimną szybę i obserwowała krople deszczu. Cisza napierała też na bębenki uszne mężczyzny prowadzącego pojazd.
   Nie zapytał syna, co się stało, dlaczego wyrwał go z domu o tej porze, by pojechać po jakąś nastolatkę. Co jakiś czas zerkał w lusterko, aby przyjrzeć się jej; nie zadawał żadnych zbędnych pytań, milczał, chociaż miał wątpliwości - nie znał jej, chociaż był przekonany, że wie, z kim jego syn się zadaje. Droga dobiegała końca. Proszę państwa, to nie jest opowiadanie z zaskakującym zwrotem akcji. To życie w szarej rzeczywistości.
   Zatrzymali się przed szeroko otwartą bramą. Deszcz, jak niedoświadczony rolnik, zalewał grządki ogródka okalającego dom jednorodzinny. Burza dopiero się zacznie, dopiero tutaj dotrze. Dziewczyna zwinęła byle jak słuchawki i wraz z komórką wsadziła do torby, założyła na siebie bluzę i spojrzała spłoszona na mężczyznę.
 - Przepraszam za kłopot - powiedziała schrypniętym głosem.
 - To zrozumiałe - odpowiedział z nonszalancją, jakby przywożenie nocą do domu nieznajomych nastolatek było jego codziennością. - Tak naprawdę - odwrócił się do tyłu i wbił wzrok w oczy dziewczyny - nie mam ci tego za złe. Jednakże... chciałbym wyjaśnić zaistniałą sprawę, ale to może rano.
   Wyczuła pewną stanowczość w jego tonie; co prawda nie rozkazywał, ale też nie prosił, po prostu tak, jakby coś ustalali. Wera była wdzięczna za to, że jej teraz nie męczył, bo ona sama jeszcze nie pojęła, co zrobiła. Jej nieodpowiedzialność nie ma wytłumaczenia, ale musi mieć powód.
 - Dobrze, rano spróbuję to panu wyjaśnić. Dziękuję - mruknęła, otwierając drzwi samochodu.
   Szum cichej muzyki, jaką tworzyła sama natura, nie był dostępny w aucie, jednak w otaczającym terenie było jej dostatecznie dużo, by chociaż kawałek mógł złagodzić ociężałość piosenek, których słuchała dziewczyna podczas podróży pociągiem; nawet cisza w samochodzie nie pomogła jej tak, jak odgłosy życia. Zmrużyła z przyzwyczajenia oczu i weszła na krótką drogę żwirową prowadzącą do głównego wejścia domu chronionego potężnym daszkiem. Tam, na tych dwóch schodkach, siedział Marek. Prawie natychmiast zerwał się z miejsca i bez chwili wahania wyszedł jej naprzeciw. Weronika przyspieszyła kroku, by zaoszczędzić mu przemoczenia ubrań, jednak na nic się to nie zdało, bo kiedy dzieląca ich odległość zmalała do jednego kroku, zatrzymali się jakby pod wpływem niewidzialnego muru. Dziewczyna poczuła strach, wbijający się w jej serce i rozlewający się po ciele jak jad z zatrutej strzały. Bała się tego, co ją teraz może spotkać; jeżeli nie potrafiła z chłopakiem spokojnie porozmawiać przez szklany monitor, to jak zachowa się teraz, stojąc przed nim i zerkając w brązowe oczy?
 - Będziecie tak stać? - usłyszała niegłośną uwagę, puszczoną jakby przez ledwo działające radio.
   Mężczyzna poklepał swojego syna po ramieniu, chcąc mu dodać otuchy i zniknął w świetle wylewającym się z otwartych na oścież drzwi od domu. Błysk uprzedzający nad wyraz głośny grzmot w jednej chwili zniszczył niewidzialny mur między nastolatkami; obydwoje zrobili krok w swoją stronę, jednak nie dążąc do tych samych celów; on chciał wziąć od niej torbę, ona chciała się przytulić. On chciał znaleźć się z nią w domu, ona - trwać z nim w środku nocy na deszczu. On - zachować ją przy sobie, ona zaś uciec od niego jak najdalej.
 - Chodź stąd - mruknął, chwytając ją mocno za nadgarstek. Nie czas na czułości.
   Dała się zaprowadzić, mimo strachu przed pojawieniem się w jego domu i najprawdopodobniej spędzić czas z jego rodzicami. Obawiała się słów, które będzie musiała użyć przy tłumaczeniu swojej decyzji. Tak bardzo chciałaby nie ponieść konsekwencji. Jak może wyjaśnić, że dotychczasowy psycholog zniknął z jej życia ot tak, przez śmierć, a kłopoty przerosły ją i przestała panować nad toczącym się dalej życiem? Jak ma wytłumaczyć się komuś, kogo nie zna, a kto jej pomaga mimo niedomówień, jakie nastąpiły przy jej przyjeździe?
 - Wera - ponaglił ją, a widząc, że ma jakieś opory i wątpliwości, zniżył ucisk dłoni na jej dłoń, splatając ich palce ze sobą.
   I chyba nie spodziewał się tego, że odskoczy od niego jak poparzona i spojrzy z wyrzutem. Nie chciał źle, nie dla niej, jednak musiał  w którymś miejscu przeliczyć się i przełknąć gorycz. Nie pokazał jej, że go to jakkolwiek ruszyło; nigdy nie pokazywał swoich emocji, niezależnie od sytuacji i nie miał zamiaru tego teraz zmieniać. Zaprowadził ją do salonu na piętrze, mając na uwadze, że rodzice siedzą na dole, czekając, aż się pojawią.
 - Zaraz przyjdę - powiedział do dziewczyny i zszedł na dół.
   Słowa były niewystarczające, by opisać, jak się czuł; sam jeszcze nie wiedział, jak napisany przez los scenariusz przeniknie do jego życia. Stanął w drzwiach mini-salonu i chrząknął cicho. Ojciec odwrócił się do niego natychmiastowo i uniósł brwi, jakby na znak zapytania.
 - Zajmę się nią - Marek stłumił ziewnięcie. - Idźcie spać.
 - Poradzisz sobie...?
 - Tak, oczywiście, że tak. Zobaczymy się jutro.
 - Dobrej nocy - usłyszał cichy szept matki w odpowiedzi.
   Na górę odprowadził go głos spikera zapowiadającego pogodę na nadchodzący dzień ; wesoły ton mężczyzny był tak sztuczny, że nietrudno było to wyczuć. To tak jakby zignorować zapach piekącego się ciasta. Zamknął za sobą drzwi, urywając przy tym denerwujący słowotok spikera i odwrócił się w stronę dziewczyny; stała przy oknie, patrząc na ulicę zalewaną strugami deszczu. Nie spodziewał się, że z uśmiechem będzie na niego czekać, a kiedy wróci, rzuci mu się na szyję. Gdyby tak miało być, na pewno wybrałaby inną porę.
 - Chcesz się czegoś napić? - zadał pytanie do jej pleców.
 - Nie, dziękuję - powiedziała, odwracając się w jego stronę i obejmując dłońmi swoje ramiona, jakby było jej zimno. - Przepraszam, że niepokoję twoją rodzinę o tak późnych godzinach - dodała po chwili, uciekając wzrokiem.
 - Daj spokój - mruknął, robiąc krok w jej stronę.
   Zastanawiał się, czy stało się coś poważnego, ale dziewczyna nie wyglądała na zmartwioną. Brakowało jej tylko tego błysku w oku i uśmiechu, który towarzyszył Weronice na każdym zdjęciu, który miała w swojej skromnej kolekcji. Naiwność, z którą dotychczas żył, nie uświadomiła mu, że dziewczyna MOŻE się nie uśmiechać, rozświetlając szarość wokół siebie kolorami. Powaga i skupienie na jej twarzy wyglądały teraz naturalnie, ale dla niego - niecodziennie. Musiał przecenić fakt, że zdjęcia oddają człowieka.
   Czystość dźwięków, a raczej bezdźwięczności, wirującej wokół nich w zamkniętym pomieszczeniu, nadawała sytuacji nieznanych emocji, a niewypowiedziane słowa zatykały uszy obojgu. Kamery idealnie oddające obrazy były ich oczami i rejestrowały wszystko wokół, nieruchome, szklane, kruche i nietrwałe, nieżywe, a ich głosy... Ich głosy utknęły w gardłach, uniemożliwiając im porozumienie. Życie to nie szachownica, by zastanawiać się nad ruchem, jednakże nieprzemyślane gesty mogę być tragiczne w skutkach.
   Los właśnie w tej chwili stracił pomysły, chwilowy brak weny, ale życie musi się toczyć dalej; bo to nie jest tak, że przerwiemy coś w połowie. Proszę państwa, zostawmy ich samych, poradzą sobie bez naszej obecności.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Było, nie było...